Archiwum
Aleksandra Abdul Razak
Powinna to być historia mojej mamy – mamy górniczki. O trudach jej życia i umiejętności godzenia pracy zawodowej z życiem rodzinnym. Myślę jednak, że tych prac było i będzie o wiele więcej. Dlatego chciałabym pokazać, co popchnęło moją mamę i jej rodzeństwo do związania się z górnictwem.
Są pewne kanony, schematy, które właśnie w typowo śląskich rodzinach utarły się i powielane są z pokolenia na pokolenie, często nawet funkcjonują do dziś. Na pewno należą do nich: posłuszeństwo rodzicom (niezależne od wieku), wspomaganie ich w czasie starości jako wdzięczność za wychowanie oraz troska o spuściznę – gospodarstwo, domostwo. Podobnie jak odpowiedzialność, sumienność i pracowitość.
Moja historia będzie zatem historią kobiety widzianej moimi oczami, z mojej perspektywy dziecka, nastolatki, kobiety, matki, zbudowana na podstawie historii, które ona sama opowiadała wieczorami w nagrzanej „kozą” izdebce przy herbacie z samodzielnie zbieranego latem na łące dziurawca. Kobiety, która zadbała, by jej dzieci wychowane były w iście śląskiej tradycji.
Ta kobieta nie jest moją mamą – choć mamie zawdzięczam wszystko, co mam, i kim jestem – to babcia. To ona nauczyła moją matkę tego, czego dziś ja staram się nauczyć moje dzieci. Kobieta, o której dziś opowiem, niestety już nie żyje. Nie ma jej fizycznie, ale wśród jej bliskich nadal opowiada się o niej i o momentach wspólnych przeżyć. Nie będzie to też jedno opowiadanie, ale raczej zbiór jej powiedzonek i moich wspomnień z czasów dzieciństwa i młodości, gdy podczas wakacji lub ferii zamęczałam babcię: „ale opowiedz mi to jeszcze raz”.
Żeby zagłębić się w bliższe poznanie jej samej, musimy cofnąć się do 1921 roku, kiedy przyszła na świat. Urodziła się w domu zwykłym, chłopskim jako jedno z pięciorga dzieci Anny i Franciszka. Nie było to niczym szczególnym, bo wtedy posiadanie większej liczby dzieci zapewniało rodzicom pomoc w gospodarce. Nadano jej imię Helena, ale odkąd pamiętam, wszyscy mówili na nią Lyjna, wszyscy poza moim dziadkiem. Dla niego zawsze byłą Lenką. Nie posiadam w zbiorach rodzinnych żadnych fotografii z tego okresu, ale babcia zawsze mawiała, że i czapeczka, i sukienka chrzcielna były wyszkrobione tak, że pamięta ich sztywnie stojące falbanki. Wtedy nie zastanawiało mnie, jak tak małe dziecko mogłoby pamiętać takie rzeczy, ale lubiłam słuchać, jak opowiada, choć trudno było ją naciągnąć na opowieści.
Moja babcia wyszła za mąż w maju 1940 roku, bez fanfar, gości i w czarnej sukience swojej mamy przerobionej na posturę babciną. Wraz z mężem została na ojcowiźnie, pomagając w gospodarstwie rodzicom. Dostali jeden pokój. W drugim mieszkała prababcia z młodszymi dziećmi i mężem. Kuchnia była wspólna. Gospodarstwo nie było duże, bo pole z łąką to jakieś niecałe dwa hektary, ale wówczas pracy było sporo, a wszystko robiono ręcznie, bez użycia maszyn.
Dom, który ja już pamiętam, to zlepek różnych domurówek, które stawały się konieczne, gdy rodzina się rozrastała, ale tak naprawdę jedynie podpiwniczenie domu to było coś, co pamiętało czasy, gdy mój pradziadek postawił dom dla swojej rodziny.
Kiedy w moim życiu zaczęli pojawiać się chłopcy, babcia zwierzała się, że jej ideałem mężczyzny był „brunet z wąsem… wiesz, taki trocha co przypomino cygona”. Ale pech (a może szczęście), że trafiła na pszenicznego blondyna i właśnie za niego wyszła. Kiedy pytałam ją, jak to tak wyszło, mawiała zawsze: „ideałem nie był, ale był dobry do mie i potym do dzieci, no i mioł koło”. I „dziecko, pamiyntej! Z piyknyj miski się nie najysz”.
Opowiadała, że w okresie przed wojną i w jej czasie rower to było coś. Myślę, że nawet trochę tak, jak dziś mieć narzeczonego z BMW. I wszyscy jej zazdrościli takiego kawalera.
Niestety wojna nie oszczędziła ani miast, ani wiosek. Powołanie otrzymał także mój dziadek. Najpierw trafił do wojska podhalańskiego, a pod koniec wojny do oddziału generała Andersa. Stamtąd trafił do niemieckiej niewoli.
Na świecie była już pierwsza siostra mojej mamy, a w drodze drugie dziecko. I tak moja babcia została sama na gospodarce. Rodzice pomagali jej, jak umieli. Byli to już jednak starsi ludzie… Babcia często opowiadała, jak sierpem kosiła zboże, ubierała do kopek, potem sąsiad koniem zwoził wszystko na plac i cepem młócili. Nie była to robota na jeden dzień, ale czasem na tydzień lub dwa. Dodatkowo zboże trzeba było przefochrować. Ojciec był już człowiekiem prawie sześćdziesięcioletnim, a dziecko za małe. Będąc wysoko w ciąży, sama dźwigała ciężkie worki z klepiska do stodoły. Nie miała też żadnych wieści od dziadka i, jak opowiadała, bardzo się bała za każdym razem, gdy przychodziły informacje o zaginionych lub zmarłych. Na gospodarce wiecznie jednak coś było do roboty, a to suszenie siana, a to żniwa, wykopki. Zimą wyszkubki.
Od niej nauczyłam się śląskich piosenek i przyśpiewek. Zimą często kuchnia w jej domu zamieniała się w pole wyszkubkowe wypełnione śpiewem i unoszącymi się w powietrzu resztkami puchu. W tym domu nic się nie marnowało. Nawet kłąki, czyli resztki po oddzieleniu piórek, używane były do zrobienia jaśków. Dodatkowo w obejściu od zawsze były kury, czasem króliki, gęsi, prosiak. No i Basia – krowa żywicielka. Dom był samowystarczalny pod wieloma względami i jeszcze w czasach mojego dzieciństwa oboje z dziadkiem mawiali „swoje to swoje”. Babcia przez całe życie sama piekła chleb, działała masło. W czasie wojny dodatkowo dbała, by przechodzące przez Szczejkowice wojska nie plądrowały tego, co zapewniało im samym pożywienie. Jako dziecko lubiłam do nich jeździć, bo dom miał tyle super sprzętów, jakich dziecko z bloków nie znało. Piwniczki wiły się pod domem, wzbudzając jednoczesny zachwyt i postrach. Włączniki na przekręcanie syczały i przerażały…, a babcia, cierpliwie odkładając przetwory na regał, opowiadała, jak sama murowała część zapasów, żeby „Niemiec czy ruskie nie zabrały”. Ten świat był dla mnie fascynujący. W czasie ferii z kuzynostwem spaliśmy na zimnym poddaszu, na oknach którego szron malował obrazki. Spaliśmy pod pierzynami jak śledzie z najmłodszym rodzeństwem mamy. To był czas niezapomniany!
Kiedy dziadek wrócił z wojny i zaczęło się zwykłe szare życie, rodzina zaczęła się powiększać, i to dość znacznie, a hebama była częstym gościem ich rodziny. Myślę, ba, wiem, że nie były to czasy ani zabezpieczania się, ani wielkiej świadomości seksualnej. Pomiędzy ludźmi zwyczajnie była relacja, rodzaj miłości, który w naszej rodzinie owocował obficie. Dziadek pracował na kolei i co rano jeździł do pracy na rowerze. Ona dbała o dzieci, dom i gospodarstwo. Po pracy i po szkole całą rodziną szli na łąkę. Dziadek kosił, dzieci przewracały siano. Małe bawiły się na kocu albo na nim leżały. Żeby zaoszczędzić na furmanie, wysuszone kopki na żerdziach znosili łąkami do domu. Mama wspominała, że wielokrotnie kopki obulały się, jak nie wycelowała nogą i wlazła w przykopę. Kiedy siana brakowało, dzieci szły do lasu przynieść paproci, by wyścielić krowie leże. Oma (mama mamy) opowiadała im o utopku, który przez wieś jeździ z wózyczkiem i wabi dzieci do wody, puszczając im kolorowe szlajfki. Niewiele było czasu na naukę. Dzieciństwo spędzali na pomocy rodzicom lub bawieniu młodszaków.
Szczejkowice to mała wieś. Sąsiedzi wspominali babcię po pogrzebie jako tę, która miała zawsze dom pełen dzieci, ale dzieci te były zawsze zadbane, oprane, z wyszkrobionymi kołnierzykami w fartuszkach. Mówili, że nikomu nie odmawiała pomocy. Ja, która latałam wiecznie z kluczem na szyi, bo mama pracowała na zmiany, nie rozumiałam, że u babci klucz leży na romie, a drzwi się nie zamykają. Latem zdarzało się widywać babcię wieczorem na rozmowach z sąsiadami albo na modlitwie. Siadywała na ławce ukleconej z dwóch pustaków i bolki i przebierała różańcem.
Przez długie lata, gdy dziadek był zarządcą w Ochotniczej Straży Pożarnej, prała mundury, przyszywała guziki, pomagała suszyć sprzęt po akcjach, angażując też w to dzieci. Była wielką aktywistką.
A sama babcia niewiele mówiła o swoich potrzebach. Sukienkę kupowała sobie tylko jak była okazja – wesele albo inny fajer. Na pierwszym miejscu zawsze były dzieci. One musiały być oprane, czyste. Moja mama przeniosła do swojego domu tę zasadę. Ciuchy na wyjście – do szkoły, do lekarza, do kościoła; i po placu. No i obowiązkowo, co zawsze mnie śmieszyło, „przed wyjściem z domu umyć nogi i ubrać czyste majtki”. Te zasady, kiedy byłam dzieckiem, irytowały mnie, a gdy byłam nastolatką, śmieszyły. Dziś robię podobnie we własnym domu. W końcu: „jak cię widzą, tak cię piszą”.
Pamiętam, jak w wolnych chwilach babcia siadała z kielnią i cerowała skarpety, wyszywała serwetki. W niedzielę robiła budyń na deser lub szpajzę.
W domu moich dziadków sporo spraw oddawało się w ręce Matki Bożej. Pamiętam babcię z lakierkową torebką, w której była książeczka do nabożeństwa, wykrochmalona chusteczka z monogramami, różaniec i pieniądz dla farorza. Mimo wielu obowiązków i dość dalekiej drogi do kościoła chodzili do Bełku, a potem do Stanowic całą rodziną na mszę i różne nabożeństwa. Myślę, że dzięki niej dom był pełen ciepła i miłości, choć dla niej były to zwykłe obowiązki wobec domowników. Nie było bogato, ale ona dbała, by było wszystko, co ważne.
Przez całe lata mojego dzieciństwa przyglądałam się przygotowaniom do świąt bożonarodzeniowych i wiem, że niewiele zmieniło się w porównaniu do czasu, gdy babcia sama miała małe dzieci. Obowiązkowo konopiotka, moczka, makówki, ryba, kartofle i kapusta. A wszystko na wiadra. Najpierw dlatego że rodzina była liczna, potem, bo dzieci pożenione przyjeżdżały ze swoimi rodzinami na święta. No i występy przy choince… Mama opowiadała, jak babcia zrobiła jej strój muchomora z bibuły na jedno z takich przedstawień. Kiedy siostry kończyły szkołę, wcielały się w popularne wówczas Filipinki, wtedy babcia także szyła dla nich sukienki. Żeby wszystkie były jednakowo ubrane.
W domu moich dziadków zawsze się godało. Babcia mówiła i po rosyjsku, i po niemiecku. Zanim wyszła za mąż, pomagała swojemu ojcu „sołtysować”. Zbierała składki, robiła zapiski. Nie była osobą wykształconą w mniemaniu dzisiejszym, ale do końca życia zachowała trzeźwy umysł. Prowadziła też skrupulatnie zeszyt, w którym rozliczała wydatki.
Fascynowało mnie, że lubiła czytać i choć w okresie bycia mamą zarzuciła tę czynność, już jako moją babcię często widziałam ją z różnymi publikacjami w ręce. Cytowała Pana Tadeusza oraz recytowała wiersze w języku niemieckim. Opowiadała, że w czasach jej młodości nie miała okazji się kształcić, choć chciała. Sytuacja rodzinna sprawiała, że nie była też w stanie motywować dzieci, by same się kształciły. Mama często opowiadała, że choć chciała skończyć jakąś inną szkołę, rodzice popychali ją i rodzeństwo w stronę rolnictwa, by ktoś mógł przejąć gospodarkę. Mama, widząc jednak, że trzeba pomóc rodzicom finansowo, dość szybko podjęła pracę na kopalni. Podobnie było z resztą starszego rodzeństwa. Kopalnia dla tej rodziny była synonimem dobrobytu i lepszego życia. Choć dziadek sam nie był górnikiem, większość rodzeństwa mojej mamy związała się z funkcjonującą wówczas w Czerwionce kopalnią. Chłopcy pracowali na ścianie, dziewczyny – różnie – na lampowni, markowni, płuczce. Moja mama trzynaście lat spędziła w laboratorium, badając skład węgla i kaloryczność jego spalania. Kiedy zapytałam babcię, czy w jej życiu było coś, czego się bała lub czego żałuje, zawsze odpowiadała, że niczego. Mawiała: „Przeszłach wojna, biyda, urodziłach piytnaścioro dzieci, przeżyłach śmierć czworga. Robiłach ciężko, jak niejedyn chłop. Jak chopcy poszli na gruba, to kożdy roz ofiarowywałach ich Paniynce. Czego mogłabych się boć”?
Ostatnie lata spędziła przykuta do łóżka. Lubiła spotykać się z moimi dziećmi i cieszyła się, że jestem odważna, ale kiedy mi się należało, nie obawiała się mnie także zbesztać. Zwłaszcza gdy chodziło o sprawy wiary czy wychowanie dzieci. W swojej prostocie była kimś nadzwyczajnym.
Podejrzewam, że jej historia – jako śląskiej kobiety – nie różni się wiele od historii innych Ślązaczek. Jestem pewna, że o wyjątkowości tych wszystkich historii nie decyduje życie, jakie wiodły, ale to, że robiły to w sposób naturalny, spełniając zwykłe obowiązki dnia z miłością dla stworzonej przez siebie rodziny, nie widząc w tym heroicznych czynów, ucząc swoje dzieci tego, czego same zostały nauczone.