Archiwum
Barbara Goczał-Ptak
Nazywam się Barbara Goczał-Ptak. Pochodzę z rodziny robotniczo-chłopskiej. Urodziłam się 30 listopada 1949 roku w Czuchowie na Szybie Zachodnim, jako druga córka. Mama moja była wdową.
Pierwsze jej małżeństwo było, jak to mówią, zaaranżowane przez rodziny. Mama była młoda, było to w 1940 roku. Nie chciała męża, którego jej przeznaczyli. Powiedziała nawet, że i tak z nim żyć nie będzie. Niedługo po ślubie zaciągnęli go do wojska i tam zginął. Z pierwszego małżeństwa dzieci nie było. Dlatego, jak mama poznała drugiego męża, mojego ojca, to matka mego ojca nie pozwoliła mu się żenić, dopóki mama nie zajdzie w ciążę (nazwała ją nawet „jałową krową”).
Ojciec pracował na kopalni Barbara-Wyzwolenie w Chorzowie. Kiedy miałam trzy miesiące, a starsza siostra piętnaście miesięcy, naszego tatę aresztowali za działalność w Armii Krajowej, w partyzantce, gdzie wstąpił po dezercji z wojska niemieckiego, do którego został zaciągnięty podczas wojny. Po ujawieniu się został aresztowany i skazany na karę śmierci, zamienioną na dwadzieścia pięć lat. W wyniku amnestii wyszedł po sześciu latach i pięciu miesiącach. Przebywał w ciężkich więzieniach: we Wronkach, w Rawiczu, a na końcu w Raciborzu.
Po zatrzymaniu ojca mama sama nas wychowywała. Zamieszkiwała w domu rodzinnym w Czerwionce razem ze swoją matką, naszą babcią, dziadek już nie żył. Z lat dziecięcych najbardziej utkwiło mi w pamięci, jak mama zabierała nas na „widzenia” do więzienia w Raciborzu. Parę razy były to widzenia przy betonowych stołach, ale raz, i tego nie zapomnę, to było widzenie przez takie małe okienko, zakratowane, a z drugiej strony, około trzy, cztery metry dalej, siedział tata, też nas widział przez takie okienko. Jak ojciec wrócił, było to w lecie, w lipcu lub sierpniu 1956 roku, to go nawet teściowa nie poznała. Taki był zmieniony, spuchnięty. Szybko wrócił do pracy na kopalni.
Do szkoły chodziłam w Czerwionce, uczyłam się nawet dobrze, bo na świadectwach nie miałam żadnej trójki, choć czasu na naukę nie było za wiele. Babcia zmarła, gdy miałam dziesięć lat. Mama była chorowita, ale w wieku czterdziestu lat urodziła naszą najmłodszą siostrę. Ja miałam wtedy jedenaście, a siostra dwanaście lat. Rodzice mieli małe gospodarstwo, krowy, świnie, drób. Ojciec pracował na kopalni przeważnie na noc, a w dzień na polu. Starsza siostra więcej pracowała w domu, a ja bardziej przy gospodarstwie – pasłam krowy, przy których się uczyłam. Pomagałyśmy też zajmować się młodszą siostrą. Starsza siostra po skończeniu szkoły podstawowej (siedem klas) poszła do szkoły średniej, do Liceum Pedagogicznego w Pszczynie i tam zamieszkała w internacie, a potem na stancji. Dlatego większość prac spadła na mnie. Ja po skończeniu szkoły podstawowej chciałam zostać fotografem, gdyż bardzo mi się to podobało. Mieliśmy kółko fotograficzne, które prowadził nasz wychowawca, pan Pawlas. Aparat fotograficzny dostałam od wujka z NRD. Składałam papiery do szkoły średniej w Katowicach-Piotrowicach, do Technikum Foto-Tech Teletransmisyjnego, ale ze względu na zły stan zdrowia (byłam bardzo szczupła, chuda i chorowita, ciągle chorowałam na anginy i oskrzela) nie dostałam się, a mamie było to na rękę i posłała mnie na kursy rolnicze i pisania na maszynie, a później, jak miałam osiemnaście lat, to do kuzynki do NRD do opieki nad dziećmi.
Wykształcenie średnie zrobiłam wieczorowo, jak już zaczęłam pracować na poczcie w Szczygłowicach w wieku dwudziestu jeden, dwudziestu dwóch lat. Starsza siostra ukończyła szkołę, zaczęła pracować w szkolnictwie, w wieku dwudziestu lat wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu. Mąż jej był wojskowym w szkole. Mama coraz bardziej chorowała (serce, krążenie, często też przebywała u starszej siostry w Krośnie Odrzańskim). Pracą na gospodarstwie zajmowaliśmy się ojciec i ja. Rodzice nie potrafili okazywać swojej miłości wobec nas. Mama zawsze lubiła bardziej starszą siostrę, no i tę najmłodszą. Ja byłam od tak zwanej czarnej roboty. Więcej uczuć, choć też nie był bardzo wylewny, okazywał mi ojciec. W wieku dwudziestu czterech lat urodziłam syna. Pracowałam zawodowo i w domu oraz wychowywałam dziecko. Duże wsparcie miałam w swoim ojcu, który zastępował mojemu synowi ojca.
Dziadek wszędzie małego ze sobą zabierał i wszystkiego go nauczył. Mama coraz bardziej upadała na zdrowiu. W wieku pięćdziesięciu ośmiu lat w 1978 roku miała udar. Jak dziś pamiętam, byłam z nią sama, synek miał cztery lata, i nagle podczas kolacji, jedliśmy kanapki z pomidorem, przewróciła się. Ojciec już był na noc w pracy na kopalni. Młodsza siostra była gdzieś na obozie. Telefonów wtedy nie było, trzeba było iść na pocztę, żeby wezwać pogotowie. Zabrali ją do Knurowa. Gdy na drugi dzień rano z ojcem (gdy wrócił z pracy) pojechaliśmy do szpitala, leżała w izolatce. Mówili, że tam leżą tacy, co umierają, stan beznadziejny. Ja w tym czasie pracowałam na poczcie w Dębieńsku, była to placówka jednoosobowa (trzeba było robić wszystko). Syna zabierałam po drodze do przedszkola. Mama po tym udarze już nigdy nie powróciła do pełnej sprawności, przyszły inne choroby, zakrzepica żył, owrzodzenia, miażdżyca i tym podobne. Jeszcze pamiętam, że ze szpitala w Knurowie na własną rękę (pomogła siostra mamy) przewieźliśmy ją na oddział neurologiczny w Rybniku na ul. Gliwickiej. Była tam taka dobra lekarka, której nazwiska nie pamiętam, która postawiła ją na nogi. Nie zapomnę tego dnia, jak raz prosto z pracy w Dębieńsku (jeździł wtedy PKS z Zabrza do Rybnika) pojechałam do szpitala i nie było jej w sali na łóżku, na którym leżała. Serce mi zamarło, ale po chwili dowiedziałam się, że dostała zapalenia płuc i przewieziono ją do innego szpitala. W szpitalach przebywała ponad cztery miesiące.
Siostry zawsze miały mi za złe, że dziadek najbardziej kochał mojego syna, a ja myślę, że dlatego, że on nosił moje panieńskie, „rodowe” nazwisko, a tata nie miał syna i traktował go jak swojego.
Mieszkaliśmy (gospodarstwo było w centrum Czerwionki) tam, gdzie teraz jest ratusz. Rodzice chcieli, mieli zamiar (nawet dokupili od sąsiada działkę) rozbudować dom i gospodarstwo, ale plany urbanizacyjne gminy i KWK Dębieńsko były inne. W latach 1981-1983 zostaliśmy wywłaszczeni z ojcowizny rodziców (był to dom rodzinny mamy). Zabrano nam również grunty w Czerwionce przy ulicy 3 maja. Stoją tam teraz bloki. Zabrano nam własność, a w zamian dano nam działki budowlane w Czuchowie (które też zostały wywłaszczone od rolnika), a rodzicom mieszkanie czynszowe z Administracji Domów Mieszkalnych. Działki były dane na wieczyste użytkowanie na dziewięćdziesiąt dziewięć lat, za co z góry trzeba było zapłacić za piętnaście lat. Dopiero w 2000 roku była możliwość wykupienia tych gruntów na własność.
W 1985 roku wyszłam za mąż, syn miał wtedy jedenaście lat. Urodziłam córkę, niestety mama nie doczekała tego, zmarła w styczniu 1988 roku, a córka urodziła się w lutym. Niestety również teściowa długo nie nacieszyła się wnuczką, też zmarła, kiedy córka miała roczek, dokładnie w dzień jej urodzin.
Po przydzieleniu nam działek musieliśmy rozpocząć budowę domu (w ciągu pięciu lat od przydzielenia). To nie była łatwa sprawa, bo o materiały było bardzo trudno. Budowaliśmy dość długo, wprowadziliśmy się dopiero w 1994 roku. Pamiętam, jak byłam wysoko w ciąży (z brzuchem pod nosem), to całą noc stałam w samochodzie ciężarowym po cement na bocznicy stacji kolejowej.
Mąż do zamknięcia KWK Dębieńsko pracował na powierzchni, a po jej zamknięciu w Zakładzie Odsalania. Ja też cały czas pracowałam, najpierw na poczcie w Szczygłowicach, Rybniku, Czerwionce, Dębieńsku, później w księgowości w Zakładach Drobiarskich w Leszczynach, aż do ich likwidacji. W sumie przepracowałam trzydzieści lat.
W wieku pięćdziesięciu lat przeszłam na rentę zdrowotną na kręgosłup, pobierałam ją aż do momentu osiągnięcia wieku emerytalnego. W młodości ciężko pracowałam na gospodarstwie, co skutkuje bólem kręgosłupa do dziś. Obecnie mąż też jest już na emeryturze. Ja pomagałam w opiece nad wnuczką (córką syna), która ma obecnie dwadzieścia lat, a teraz nad wnukiem i wnuczką, dziećmi córki.
Należę do Stowarzyszenia Koło Gospodyń w Czuchowie od samego początku jego działalności, już ponad dwanaście lat. Najpierw było to Koło Gospodyń Wiejskich Czuchów, teraz stowarzyszenie, razem z koleżankami działamy i bierzemy udział w różnych konkursach, biesiadach, festynach.
Chciałabym jeszcze zwiedzić trochę świata, pojechać gdzieś, na przykład na rejs statkiem po oceanie. Byłam już za granicą kilka razy, w Turcji, Grecji i w Izraelu w Ziemi Świętej, i nawet w Londynie u siostrzenicy. Widziałam, choć z daleka, królową Elżbietę, bo było wtedy Święto Floty Królewskiej. Mam nadzieję, że uda mi się zwiedzić jakieś inne kraje, o ile pozwoli mi na to zdrowie.