Archiwum
Gabriela Gizdoń
Urodziłam się w Czerwionce w rodzinie górniczej, jak to się mówiło, z dziada pradziada. Moje starziki pracowali na kopalni (choć ja ich nie pamiętam, bo się za późno urodziłam), tak jak mój tata, jego bracia i mój mąż. Tata pracował na KWK Dębieńsko, a po pracy w gospodarstwie. Wtedy to mówiło się, że urodziłam się w rodzinie chłoporobotniczej. Miałam dwie starsze siostry, o dużo starsze, a ja, jak to tata mówił, miałam być synkiem, ale stało się inaczej i zaś była trzecio dziołcha. Tata do mojego męża mówił „dziura w dziurze zrobić to jest sztuka”, a to z tego powodu, że my mamy dwóch synów.
Nasz dom, a raczej całe gospodarstwo, był w Czerwionce, a po jakimś czasie okazało się, że w centrum (!) Czerwionki! Może was to zdziwi, ale tak się stało po wybudowaniu nowej drogi. Obecnie drogi prowadzącej do ronda od strony kopalni. I tak sobie tam gospodarowaliśmy, aż zapadła decyzja o wybudowaniu ratusza w Czerwionce… Wtedy to łojcowizna moja zniknęła. Ale o tym napiszę trochę później.
Jak już wspomniałam nasze gospodarstwo, to była łojcowizna od mamy mojej, bo tata się tu przyżynił. Jak tylko pamiętam, moi rodzice zawsze gospodarzyli. Był dom mieszkalny z chlewem, stodoła, wychodek na dworze, gnojok i buda dla psa, który nazywał się Rabuś, duży plac i krzoki. Pamiętam takie zdarzenie. Pracownicy energetyki robili coś na słupach energetycznych i mieli takie długie drabiny, które przechowywali u nas w stodole, a musieli je nosić w dwie osoby. Kiedy wynosili te drabiny na początku dniówki, Rabuś tak zaczął szczekać (bo myślał, że mu zabierają coś z placu) i jeden z robotników tak jakby chciał go kopnąć nogą. A nasz Rabuś był pamiętliwy… Wracając po robocie z tą drabiną, żeby ją schować do stodoły, robotnicy musieli przejść obok budy Rabusia i on, ni stąd, ni zowąd, wyskoczył na tego pracownika i o mały włos by go nie ugryzł. Po prostu zapamiętał go sobie! Takie różne historie działy się w Czerwionce.
Wracając do domu rodzinnego, to na placu były KRZOKI.
Co to było te KRZOKI? Było to skupisko drzew czarnego bzu po lewej stronie placu. W środku stał drewniany stół i ławy do siedzenia, można by to miejsce dzisiaj nazwać altanką, ale ekologiczną, bo utworzoną z drzew. Jak tylko pogoda i czas pozwalały, można tam było usiąść w cieniu i odpocząć. W tamtych latach, 80., w gospodarstwie chowało się wszystkiego po trosze. Była u nas krowa, jałówka albo byczek, świnie i drób (kury, kaczki czasami gęsi i indyki). Drób nie zawsze był w swojej zagrodzie, bo z tym to różnie bywało, i czasami lotoł po całym placu, a jak lotoł, to i sroł. Pamiętam do dzisiaj, pozamiatać plac na niydziela to była moja robota! Na niydziela musiało być czysto, bo to NIYDZIELA, ale co by tyż sąsiedzi powiedzieli: co tam jest tela marasu!
Zamiatało się taką miotłą zrobioną z gałęzi brzozy, czasami kupioną na targu, ale częściej robioną przez mojego tatę. Był jeden sposób, żeby się nie kurzyło, jak się zamiatało. Co trzeba było zrobić? Trzeba było cały plac spryskać wodą, ale nie z węża, tylko brało się wiadro z wodą i ręką się pryskało na plac.
Wracając do tych krzoków. Pamiętam moją wczesną komunię świętą, kiedy wszyscy dorośli siedzieli po obiedzie w krzokach, rozmawiając i jedząc nasze śląskie specjały: galaretka, szpajza i kołocz (to się robiło u mnie w domu na komunię), a my dzieci bawiliśmy się na placu (mieli nos na łoku, jak to się godało po śląsku). Z komunią związane jest jeszcze jedno zdarzenie. Razem z koleżanką Tereską (mówiłam na nią Tynia) chodziłam do przedszkola, w którym były siostry elżbietanki, obecnie znajduje się tam Zespół Szkół Ekonomiczno-Administracyjnych. Nikt nas nie zawoził i odwoził, i w ten feralny dzień przed komunią, kiedy spacerowałam sobie chodnikiem, z całym impetem uderzyłam głową w słup, który wyrósł przede mną z chodnika. Z płaczem wróciłam do domu; dobrze, że był blisko. Jak myślicie, jaka była reakcja mojej mamy? Śląskiej kobiety, twardej, zahartowanej, która pierwszego męża straciła na wojnie, w czasie wojny była na landówie, czyli przymusowych robotach. Kobiety, która została z dwójką małych dzieci, gdy drugiego jej męża aresztowali na dwadzieścia pięć lat po wojnie. Wtedy moja mama po pierwsze na mnie nakrzyczała, dlaczego nie uważałam, ,,czamu żeś niy dała pozór, tera przeca mosz tako bojla na czole, jak Ty bydziesz wyglondać we ta komunijo we kościele, dobrze że mosz grzywa, to sie to jakoś zakryje”, a potem przytuliła i pogłaskała po głowie. Tata nic nie powiedział, ale swoje pomyślał. Moja mama i mój tata nie byli wylewni w okazywaniu uczuć w stosunku do mnie. Chyba wynieśli to z domu rodzinnego, gdzie było ich kilkanaścioro rodzeństwa i starka nie miała głowy, żeby nad każdym dzieckiem się użalać, wtedy trzeba było dbać o głowę rodziny, czyli ojca, bo to on zarabiał na jej utrzymanie. Poza tym u mojej mamy różnica między nią a najstarszym jej bratem wynosiła prawie jedno pokolenie (dwadzieścia lat) i podejrzewam, że mama też takich czułości nie doświadczyła. Takie zdarzenia i sytuacje mam do dzisiaj przed oczami. Dużo by tu o nich opowiadać, na przykład o „zgubieniu” krowy, którą miałam paść na rantach, a tak w rzeczywistości to jej nie zgubiłam, tylko mi ją zabrał pracownik PGR-u, bo weszła na pańskie pola, czyli Państwowe Gospodarstwa Rolne. Nauczyłam się w dzieciństwie szacunku do ojca i mamy, szacunku do osób starszych. Może brzmi to trochę dziwnie w dzisiejszych czasach, kiedy lansowane jest bezstresowe wychowanie, ale kiedyś do starszych osób nie mówiło się na „ty”, czyli tak jak do koleżanki: dej, mosz, tylko przez „wy”, przynajmniej w moim przypadku. Do dzisiaj mówię starszym osobom przez „wy”, czyli na przykład „mocie, babciu”, a nie: „mosz, babciu”. Chyba że ktoś sobie tego nie życzy.
Wracając do mnie, to ja, śląska dziewczynka, chodziłam do starej szkoły, tak się mówiło na szkołę przy ulicy Piotra Furgoła, a pierwszą moją wychowawczynią była pani profesor Bronisława Grajner, z którą do dzisiaj mam kontakt. Długo nie zabawiłam w tej szkole, bo tylko pięć lat, i potem wylądowałam w gorolyji, czyli na obczyźnie, jak ja to nazwałam. Dziołszka ze Śląska, bo miałam wtedy dwanaście lat, która mówi na co dzień po śląsku, a tylko na lekcjach czysto po polsku, wyjechała z tego Śląska do gorolyji, czyli w Polskę. Był to dla mnie trudny okres, kiedy musiałam się przystosować do innego języka, innego środowiska, nowych kolegów, samodzielności i zmierzyć się z tęsknotą, szczególnie za rodzicami. Za „z Panym Bogiym i szczyńśliwyj szychty”, jak ojca żegnałam, jak szoł na szychta, krzyżykiem na czole robionym przez mamę, jak szłam spać. Wszystko dla mnie było nowe: miasto, szkoła, koledzy i koleżanki w klasie, nauczyciele i cała okolica. Wspierała mnie w tym moja najstarsza siostra, która była nauczycielką w tej samej szkole, do której uczęszczałam. Jak się wtedy czułam? Początki były trudne. W szkole pojawiała się Ślązaczka, która dobrze się uczyła, która musiała ciągle mówić czysto po polsku. Przyjechał taki dziwoląg, do którego się mówiło: powiedz coś po śląsku! Z początku mi to nie przeszkadzało, ale potem tego już było za dużo i mnie denerwowało.
Teraz inaczej na to patrzę, przecież umiem dwa języki: polski i śląski. Tera przeca trza mieć śląsko godka w zocy, co by nigdy niy przepadła! Wracając do mojego trzyletniego okresu banicji, była to dla mnie szkoła życia, która zahartowała mnie na dalsze moje życie. Po okresie banicji wróciłam na Śląsk, aby kontynuować dalszą naukę w liceum ogólnokształcącym w Knurowie, co prawda miałam iść do Technikum Rolniczego w Ornontowicach, bo mama chciała mieć wykształconego rolnika ze względu na posiadane gospodarstwo, żeby je mieć komu przekazać, ale się zbuntowałam! Oczywiście nie było to z początku akceptowane przez rodziców, ale postawiłam na swoim. Uczyłam się dobrze, bo rywalizowałam z koleżanką, a to było dla mnie bodźcem do dalszej nauki.
Mimo to nie ominęły mnie jednak prace polowe i dalej moim zadaniem było zamiatanie placu! Wiadomo, że w gospodarstwie jest cały czas robota. Mieliśmy pole w Dębieńsku, czyli szmat drogi do przebycia (godało się, że momy pole za hołdami). Jeździło się na nie dookoła przez Dębieńsko, przez hałdy, było wtedy widać, jak wyciągają te wagoniki z bergom na górę hałdy. Te dojazdy były uciążliwe, bo jeździło się na rowerze, a wiadomo, że praca w polu jest od wiosny do jesieni: sianie zbóż i ćwikli, plewienie i przerywanie ćwikli, sadzenie kartofli, sianokosy, żniwa, zwózka siana, słomy, kartofli, żeby było czym futrować gowiydź przez cały rok. I znów utkwiło mi w pamięci zdarzenie związane z tymi pracami polowymi. Jak zwoziliśmy słomę po żniwach, to traktorzysta stracił po drodze z przyczepy moją siostrę Basię, która układała te kostki słomy na przyczepie traktora, bo każdy miał swoje zadanie przy pracach polowych. Przyjechaliśmy na plac, a Basi nie ma! Jak to? Co się stało? Żyje? Takie to były różne sytuacje, które głęboko utkwiły w pamięci.
Na szczęście Basi nic się nie stało! Muszę tu nadmienić, że żeby to nasze gospodarstwo funkcjonowało, ojciec chodził prawie cały czas na nocną zmianę, sporadycznie na zmianę pierwszą, a mama zajmowała się oporządzaniem gowiedzi i pracami domowymi, jakie wykonywała śląsko gospodyni. Ciężkie prace w gospodarstwie wykonywał tata. Co do taty, to kiedyś go chciał masorz przy świniobiciu postrzelić. Ale to dziwna historia i łon tego niy chcioł, tylko był to wypadek. Ojciec miał dużo szczęścia, jak powiedział lekarz, bo mógł zostać bez stopy, a to by się wiązało z końcem pracy pod ziemią i marnymi pieniędzmi z renty.
Lata w liceum leciały i w czwartej klasie maturalnej spełniło się coś, o czym marzyłam od najmłodszych lat, czyli zawsze chciałam należeć do Państwowego Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk, lecz nie miałam ani szkoły baletowej, ani muzycznej, co w tamtych czasach było przepustką. Ale w 1978 roku powstał Górniczy Zespół Artystyczny ,,Górnicy” przy KWK Dębieńsko i poszukiwali chętnych osób. Nie trzeba mi było dwa razy mówić, zaraz się zgłosiłam i zaczęłam regularnie uczęszczać na próby. Moi rodzice nie byli przeciwni, bo wiedzieli, że to było moje marzenie od najmłodszych lat, już w przedszkolu tańczyłam i śpiewałam na różnych akademiach dla rodziców. Tata postawił tylko jeden warunek: dobrze zdać maturę; i warunek ten spełniłam. Tak zaczęła się moja przygoda z zespołem, która trwała do momentu jego rozwiązania, czyli osiemnaście lat. Szkoda że nikt tego zespołu nie chciał wziąć pod swoje skrzydła, ale wspomnienia są moje! Muszę jeszcze nadmienić, że po ślubie mój mąż też zaczął karierę w zespole: najpierw jako akustyk, a potem, jak się okazało, że ładnie śpiewa, był w naszym chórze i nawet miał solówki.
Po maturze rozpoczęłam pracę na kopalni na markowni dołowej, gdzie pracował mój ojciec. Był bardzo dumny, że pracuję na kopalni, bo nie miał syna, który by poszedł w jego ślady. Praca nie była ciężka, tylko – jak to praca z górnikami – miała na początku swoje minusy… Ale tylko na początku. Markownia dołowa to było pomieszczenie, gdzie wydawało się kiedyś znaczki górnikom zjeżdżającym pod ziemię. Każdy górnik musiał mieć znaczek, który był do niego przypisany, teraz zastąpiły go dyskietki i wszystko odbywa się komputerowo. Zjeżdżając, górnik znaczek pobierał, a wyjeżdżając, go oddawał. Po zrobieniu tak zwanego wyjazdu było wiadomo, czy wszyscy górnicy z danej zmiany wyjechali na powierzchnię.
Praca, potem poznanie mojego męża (gdyby nie ta różowa koszula, ha, ha, ha!) i ślub. Mój mąż też górnik, dlatego często z ojcem, jak to się mówi, fedrowali przy różnych okazjach.
Niestety dom nasz okazał się za mały i razem z siostrą przeprowadziliśmy się do wynajmowanego domu prywatnego. Po niespełna roku został wprowadzony stan wojenny i w tym też okresie została podjęta decyzja o budowie w Czerwionce ratusza na miejscu naszej łojcowizny, czyli naszego gospodarstwa. Łojcowizna naszej mamy, a tym samym i moja, przestała istnieć! Ja już mieszkałam gdzie indziej, ale dla rodziców to był ogromny cios! Przez sześćdziesiąt lat mieszkali w swoim i na swoim, a teraz im to zabierają. Stan wojenny, inne prawa, inny czas. Rodzice w zamian za zabrane gospodarstwo i pola zostali przeprowadzeni do Czuchowa i tam dostali połowę domku. Fajnie się czyta – dostali…, nie dostali, tylko im przyznano mieszkanie w tym domku, bo własnością tych domków była kopalnia i musieli płacić czynsz. Zabrano im własne i dano coś w zamian, co już ich własnością nie było. Rodzice bardzo przeżywali, że nie mają już nic własnego. Trudny to był dla nich czas, trudno było im się przyzwyczaić do Czuchowa, nowych warunków (to nie było centrum Czerwionki), otoczenia, sąsiadów.
„Nie przesadza się starych drzew”, śpiewał Krzysztof Krawczyk, ale jak mus to mus. Po jakimś czasie rodzice pogodzili się z tym faktem, bo nie mieli innego wyjścia. Nadmienię, że w zamian za pola, które rodzice mieli, gmina przyznała im trzy działki budowlane też w Czuchowie, dla trzech rodzin, które mieszkały na łojcowiznie. Każda miała sobie wybudować dom w określonym czasie. Też się okazało, że te działki nie były naszą własnością, tylko własnością gminy, a my dostaliśmy je na wieczyste użytkowanie, na dziewięćdziesiąt dziewięć lat, i z góry trzeba było zapłacić za okres piętnastu lat. Takie były wtedy czasy!
A co ja? Jako młoda mężatka, żona górnika, córka górnika, wnuczka górnika wyniosłam z domu szacunek do pracy górniczej. Szacunek do pracy mamy, która nie tylko dbała o mnie i siostry, ale także o całe gospodarstwo. Tak samo jak w domu rodzinnym, kiedy ojciec szedł na szychta i żegnało się go słowami „z Panym Bogiem i szczynśliwyj szychty”, tak teraz było i u mnie w domu. Było tak przez dwadzieścia pięć lat, jak mąż pracował na kopalni. Ten sam strach odczuwałam, gdy byłam w domu rodzinnym małą dziewczynką, kiedy ojciec szedł do pracy, jak i potem, gdy mąż szedł do pracy. Taka sama obawa ogarniała człowieka, kiedy nie wracał o określonej godzinie bez żadnej wiadomości z kopalni. Strach, niepokój, szybkie bicie serca ze zdenerwowania o życie męża czy wcześniej ojca. Jaka byłam radosna, jako młoda dziewczynka, gdy ojciec cały wracał do domu z pracy, a jak jeszcze coś dostałam od niego, to już był szczyt zadowolenia. W tym temacie też się nic nie zmieniło, ja i moi synowie zawsze z radością witaliśmy męża i ojca, jak wracał ze szychty. Tak samo mają szacunek do starszych osób, który wynieśli z domu.
Pamiętam jeszcze z domu rodzinnego, jak często w sobotę po szychcie przychodzili do nas moi wujkowie i grali z tatą w śląską grę, skata, bo przecież jakaś rozrywka też im się należała. W kuchni przy stole zasiadali do gry, która miała różne zakończenia. Nie obyło się czasami bez pół litra, a to wtedy już było ciekawie. Nigdy się nie nauczyłam grać w skata, ponieważ ta gra była dla mnie zbyt skomplikowana, ale pamiętam głośne odzywki graczy: kontra, ryj, zup [potocznie – dop. M.G.] i trzaskanie pięścią z kartami o stół, tak mocno, że o mało by się nie rozleciał. Mama próbowała wtedy interweniować, ale nigdy nie była w tym skuteczna. Jak już wspomniałam o mamie, to nie była to tylko zwykła gospodyni, jak na tamte czasy. Moja mama, mimo iż była wątłego zdrowia, była członkinią Powszechnej Spółdzielni Spożywców, czynnie uczestniczyła, można by powiedzieć, w życiu społecznym. Na każde zebranie szła zawsze ładnie ubrana i umalowana. Usta zawsze były pomalowane czerwoną szminką, brwi pociemnione końcówką wypalonej zapałki, a włosy zawsze wcześniej zakręcone na wałki.
Mamę prawie każdy znał, bo do nas ludzie przychodzili po mleko, po prostu sprzedawaliśmy mleko indywidualnie, ale i w ramach kontraktacji. Poza tym nie było żadnej oddziałowej zabawy karnawałowej, na której by rodziców nie było. Rodzice lubili i umieli się bawić… Chyba coś po nich odziedziczyłam, bo my z mężem też lubiliśmy się bawić. Moja mama pięknie śpiewała, miała piękny głos. Może coś po niej mam. Na pewno.
Opisałam, co śląska kobieta urodzona w rodzinie z tradycjami górniczymi, związana z górnikiem, która sama przepracowała w KWK Dębieńsko dwadzieścia lat, a następne dwadzieścia w Zakładzie Odsalania Wód Dołowych, czyli na byłym oddziale KWK Dębieńsko, wyniosła z domu rodzinnego i jak to wpłynęło na jej dalsze życie.