Archiwum
Józefa Szubert
Moje pierwsze spotkanie z kopalnią miało miejsce w 1965 roku. Była to kopalnia Sośnica. Na pierwszym roku studiów na Wydziale Górniczym Politechniki Śląskiej trzeba było odbyć semestralną praktykę. Pierwsze wrażenie: bardzo dużo urządzeń umieszczonych w ogromnym budynku, duży hałas. Trzeba było szybko opanować przemieszczanie się po zakładzie. Studenci nie obsługiwali urządzeń, pracowali „łopatologicznie” (sprzątali węgiel lub kamień nagromadzony wokół urządzeń, przeważnie wokół przenośników taśmowych). Praktyka trwała od września 1965 do lutego 1966 roku. Po kilku tygodniach „załapałam się” do laboratorium i działu kontroli jakości węgla. Pozwoliło mi to zobaczyć, jak praktycznie wykonuje się pobieranie próbek i ich analizę w celu określenia parametrów węgla.
Kolejne moje spotkanie z kopalnią miało miejsce w Zakładzie Przeróbczym KWK Gliwice, podczas wakacyjnej sześciotygodniowej praktyki w 1968 roku. Wtedy już miałam trochę pojęcia o pracujących urządzeniach. Zakład ten był budowlą przedwojenną, zmodernizowaną już po wojnie. Mogłam zobaczyć myśl techniczną w trzech odsłonach: przedwojennej (napędzanie urządzeń pasami transmisyjnymi), aktualnej (według której pracował zakład) i projektowej (był przygotowywany projekt nowego zakładu).
Mówią, że do trzech razy sztuka. I tak było w moim przypadku.
Trzecie spotkanie to z kolei KWK Szczygłowice. Pracę tam rozpoczęłam 1 lutego 1971 roku po obronie pracy magisterskiej. Termin obrony pracy magisterskiej był przesuwany kilkukrotnie z powodu wydarzeń grudniowych 1970 roku na Wybrzeżu. Były to protesty robotników (strajki, demonstracje, wiece), związane z podwyżką cen żywności przez władze PRL.
Pierwsze wrażenia. Bardzo mroźno i śnieżnie. Zapamiętałam pod budynkiem płuczki ogromne bryły lodu o wysokości dochodzącej do trzech metrów. W wydrążonych w nich tunelach poruszały się węglarki (wagony, do których był ładowany węgiel). Z budynku płuczki zwisały sople lodu o długości kilku metrów, które stanowiły zagrożenie dla pracowników. Sople i śnieg zalegający na budynku usuwali pracownicy straży pożarnej. Taka praca jest bardzo niebezpieczna, praca na wysokości 40 metrów, na zalodzonym i zaśnieżonym dachu.
Pierwsze zadanie, jakie dostałam do wykonania, polegało na aktualizacji schematu maszynowego zakładu przeróbczego. Dostałam nieaktualny schemat, całą rolkę kalki technicznej i sztygarów oddziałowych (kierowników) do pomocy. Arkusz kalki formatu A0 rozpięłam na rajzbrecie (desce kreślarskiej) i zaczęłam rysować nowy schemat. Kierownicy przychodzili nawet dosyć chętnie, nie trzeba było ich o to prosić. Szkopuł był w tym, że każdy miał inne zdanie o poszczególnych powiązaniach technologicznych. Po każdej otrzymanej wiadomości korygowałam sytuację (drapałam żyletką tusz) na planie powstającego schematu, aż powstały dziury w kalce i trzeba było założyć nową. Nie wiem, czy kierownicy nie znali technologii. Podejrzewam, że chcieli mi jako kobiecie „umilić” pracę. Po drugiej zniszczonej kalce postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce. Przebrałam się w ubranie robocze, założyłam hełm na głowę i powiedziałam panu zastępującemu sekretarkę, że idę do ruchu. Kiedy wróciłam, zadowolona, że sama doszłam do tych informacji, szef (główny inżynier jakości i zbytu) był blady jak trup, zdenerwowany. Miał pretensje, że sama poszłam do ruchu. „Jakby pani się zgubiła? Jakby pani gdzieś wpadła do zbiornika? To co ja bym zrobił?” Miał trochę racji. Ale moje argumenty, że osoba dozoru musi być w miarę samodzielna, jakoś go uspokoiły. Schemat rysowałam przez dwa miesiące i miałam satysfakcję, że zrobiłam to bez niczyjej pomocy.